poniedziałek, 19 maja 2014

Jestem na TOP-ie

29/04-02/05

en wyjazd odbył się tak dawno temu, że coraz trudniej zdać sprawę z tego, co się działo. Chyba najważniejszym powodem, dla którego tak właśnie jest, jest to, że właśnie urodził nam się nasz drugi syn (czytaj: wielki budowniczy wieży 2) - Stasio. O pierwszym, już blisko 3-letnim Franiu (czytaj: wielki budowniczy wieży 1) nie wspominałem jeszcze, więc robię to teraz.
Nie ukrywam, że liczę mocno na nich, bo jak widać na załączonych obrazkach moja od-budowa póki co, przebiega w tempie relaksacyjnym:)

Kiedy wreszcie udaje mi się w końcu wyjechać z Wrocławia
jadę przepełniony optymizmem. Odbieram Dalków jako świetną zabawę i znakomity relaks od codzienności wielkomiejskiej, której mam coraz bardziej dość!

Będąc już w drodze do Dalkowa, zawsze jadę z ogromną ciekawością tego co zastanę. Myśli, miliony tych myśli w głowie ostatecznie niczemu konkretnemu nie pozwalają się przypisać w czasie tej "Drogi Do" oprócz ogólnej ekscytacji samym faktem bycia w drodze i jazdy "Do".


Obejście wokół wieży i sprawdzenie, czy wszystko jest na swoim miejscu to pierwsze primo. Za każdym razem mam wrażenie, jakby nie było mnie wieki albo jakbym pierwszy raz po tej ziemi chodził. Obchód, to pierwsze zaspokojenie ciekawości.
Tym razem nie bardzo udało się tego pierwszego zaspokojenia dokonać, bo w Dalkowie sezon wegetacji wszystkiego rozpoczął się już dawno. 
Na dzień dobry chwasty i trawa po kolana a że wczesnie rano przyjechałem rosa była, jak zapora. więc rekonesans odbył sie w trakcie koszenia:

Mokro! Poranne koszenie w rosie to niekoniecznie właściwy czas na taką rozgrzewkę, ale w końcu nie mam całego dnia.


Kosa w podzięce i mnie ostro nastraja po 3 godzinach koszenia niemalże wszystkiego wokół wieży. Dzisiaj chyba nikt już nie używa tego narzędzia - a szkoda!
Pogoda przez cały dzień była odpowiednia. Dwadzieścia kilka stopni przez niemal cały dzień pomogło mi nie dać się złamać naturze, która taką obfitością rozpoczęła sezon majowego, wyjątkowo długiego łykendu. 
Ogarnąłem teren i zająłem się zakończeniem budowy przęsła rusztowania wewnątrz. Po raz kolejny pokonana przez wiatr zachodnia część zadaszenia wieżyczki tym razem była pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem tuż po przyjeździe.



Jeszcze tego samego dnia domknąłem rusztowanie i rozpocząłem ostateczną rundę budowy zabezpieczenia klatki schodowej wieżyczki.


W tak zwanym międzyczasie oczyszczam wierzchnią warstwę murów z Hedery Helix tylko z powodu wyższej konieczności.


Tymczasem dach wieżyczki, mój główny cel najazdu podczas prac zabezpieczania wygląda tak:


Na tym zdjęciu wyraźnie widać, kto jest na TOP-ie:)


Kilka krajobrazów, dla wszystkich, którzy chcieliby zobaczyć, jak wygląda świat z perspektywy człowieka, który jest na TOP-ie:



I jeszcze sielanka, która śni mi się po nocach, kiedy nie ma mnie tutaj:



I te świetliki, których nie ma nigdzie indziej:)


A teraz to z czym przyszło mi się zmierzyć po zdjęciu i zabezpieczeniu dachówki znacznie starszej niż choćby Hymphrey Bogart: 


W trakcie uzupełnienia i napraw dachu:


Łany koszę:


I późne maliny sadzę, żeby nie było, że tylko karczuję wszystko, co pod nogami:



A to wąż gumowy w systemie do mocowania papy asfaltowej własnej produkcji, którym załatwiłem sobie, mam nadzieję kilka kolejnych lat przetrwania dla schodów w klatce schodowej - zanim cała wieża nie będzie gotowa do pokrycia dachem z prawdziwego zdążenia. Za węża stokrotnie dziękuję sąsiadom zza miedzy!


I teraz będzie już coraz ładniej;)






Z każdej strony! Wreszcie!



I jeszcze raz, po raz setny pierwszy najpiękniejsze ujęcie tej samej wciąż wieży:



I jak zwykle na koniec wielkie porządki!









Porządki, to coś czego wybitnie nie lubię zabierając się doń, ale też i coś coś bardzo pomaga mi w budowaniu motywacji do kolejnego zetknięcia się z rzeczywistością ruiny - czegoś tak pięknego, jak staruszka wieża;) 





piątek, 11 kwietnia 2014

Never tell me the odds


03-05/04/2014






Wystarczy.
Teraz kiedy widać już cokolwiek, czyli kompletne dno - powinno być łatwiej.
Ponoć kiedy człowiek odbije się już od dna zawsze jest łatwiej.
I faktycznie!
Ostatni z załączonych obrazków pokazuje rzeczywiste dno.
Ostatnia, prawie pełna przyczepa gruzu wyjechała! Teraz mogę odtrąbić, że dno jest wreszcie kompletne! Pozostała jeszcze ostatnia, spora hałda cegieł do oczyszczenia, wyniesienia i ułożenia na zewnątrz. Do tego widowiskowego zdarzenia doszło we czwartek. Licznie zgromadzony tłum w osobach Franka i mnie uczcił tę chwilę minutą zdziwienia.
Zdziwienia - bo wizualnie niewielki kopczyk gruzu, który pozostał po ostatnim razie zajął nam dobre 4 godziny zanim prze-teleportował się do przyczepy i wyjechał.

Pogoda zachwycała na zachętę, niestety tylko pierwszego dnia! Tą właśnie, dobrze zapowiadającą się pogodą zwiedzion, przyjechałem   podjąwszy decyzję o wyjeździe właściwie z dnia na dzień.

Od początku wszystko działo się jakoś niemrawo. Zachmurzenie, wiatr a w końcu i deszcz, kompletny brak słonecznej witaminy D coraz bardziej demolował moje wyobrażenia o tym, jak to miało być fajnie. Do tego wciąż te zimne noce w namiocie. Nie lubię!
Tego samego dnia udało nam się jeszcze wykonać jakieś prace:




Tu mieszkała rodzinka jakiś ptaszków kamikaze. A już myślałem, że to tylko ja taki jakiś dziwny jestem.


Rano wstawać nie chciało mi się jak cholera. Do tego deszcz, który po całej piątkowej nocy przedłużał się aż do 10:00 rano w sobotę zadziałał jak paralizator! Nie mogłem się ruszyć. Nie tak miało być! Dałem się zwieść kalkulacjom. Obliczyłem szanse na dobrą pogodę ...i dałem się zwieść.
"Never tell me the odds" - pomyślałem.


Dobrze, że pojawił się Franek.
Nie mogłem zostawić Go z tym wszystkim samego, więc wyczołgałem się z namiotu.
Wciąż jednak mam silne, wyuczone poczucie obowiązku pracy, które tak bardzo nie leży w mojej naturze. Czasami przysłowiowo "zmarnowany czas" potrafi dać tyle odpoczynku i radości. Ja każdorazowo, gdzieś podświadomie, wykorzystuję dzień maksymalnie, ale nie tym razem! Nie tym razem;)
Chociaż nie powiem, coś tam udało się, jak zwykle pobudować.
Wyobraziłem sobie, że to rusztowanie mogłoby być 3-piętrową sceną teatru w plenerze. Widzowie, zasiadający na krzesłach kompletnego dna widok mieliby naprawdę przedni! 
Może trzeba będzie kiedyś spróbować?




W lutym silnie powiało w Dalkowie. Wiatr zniszczył (po raz kolejny) część pokrycia daszku wieżyczki klatki schodowej - tę od strony wnętrza wieży. Ta strona dachu była dotychczas kompletnie niedostępna. Poprawiałem to pokrycie, które najpierw wykonane z folii a później z papy, wciąż odfruwało gdzieś w las przy ostrych powiewach. W końcu postanowiłem odgruzować część piwnicy - właśnie tę część, gdzie teraz stoi świeżo pobudowane rusztowanie wewnątrz, żeby po rusztowaniu dostać się na szczyt mojej pięty achillesowej;) I proszę, rok kieratu w kopalni gruzu i właśnie odzyskałem nie tylko kawałek kompletnego dna w piwnicy ale ją całą. No i za jakieś dwa tygodnie powinienem wreszcie uporać się z daszkiem wieżyczki. Do staruszki wieży trzeba mieć cierpliwość. 
Ignacy Kraszewski mawiał, że ..."nigdy powolniej nie dościgamy celu, jak gdyśmy go już najbliżej. Naówczas zdaje się, że on ucieka szydząc z niecierpliwości naszej, przed nami".



Na koniec, po tym, jak udało się spędzić dwa wieczory przy ognisku o suchej nitce, stwierdziłem, że nie było jednak aż tak źle. Do domu odjeżdżałem z bardzo pozytywnym nastawieniem i przeświadczeniem, że następnym razem to chyba uda mi się zrobić już wszystko;)


Na koniec prezent: Fireplace screensaver. 

Mój codzienny Dalkowski relaksator wieczorny.

Jam to, nie chwaląc się sprawił;)