sobota, 8 czerwca 2013

No! Try not! Do or do not, There is no try.

29/05-02/06/2013

Miniony wyjazd miał być, jak zwykle sielsko - relaksacyjny. Dla spotęgowania efektu sielskości postanowiłem spakować plecak, namiot, kuchenkę turystyczną, jeszcze kilka pomniejszych drobiazgów i rozbić obóz pod wieżą. Ech, pięknie, pomyślałem sobie. Już rysował się obraz, na którym po ciężkim dniu "relaksowania się" przy odgruzowywaniu wieży siedzę z wyciągniętymi nogami na wygodnym siedzisku przed ogniskiem ze wszystkimi temu towarzyszącymi "atrakcjami" cool-turalnego biwakowania.
Tak miało być. Zresztą, dlaczego nie, skoro tak było zawsze. No prawie zawsze. 
Tym razem jednak od razu, kiedy dotarłem na miejsce, stan faktyczny wyprowadził mnie z błędu. Natychmiast dotarło do mnie, że sens przesłania w zwrocie Obi-Wan Kenobi'iego


- który zawsze pobrzmiewał jakby echem w mojej głowie na krótko przed każdym wyjazdem, tym razem będzie miał szczególny sens. Rutyna przygotowań do poprzednich wyjazdów oraz to, że dotychczas niemal zawsze "Moc" była ze mną, w szczególności w aurze pogodowej wokół mnie sprawiła, że właściwe przestałem zabierać ze sobą kolejne pary "zapasowych" rzeczy. Brak kół ratunkowych czy jakichkolwiek innych zbędnych balastów były wygodne, bo ani pakowanie do wyjazdu ani przepowiadanie pogody nigdy jakoś nie były moją mocną stroną. A że często wrzucałem do bagażnika sporo przedmiotów, które często podczas wyjazdu się nie przydały, zaprzestałem ich pakowania. Zwłaszcza, że etap odgruzowywania wieży jest przecież tak przewidywalny, że nie ma się nad czym zastanawiać. Muszę też przyznać, że w sytuacjach nadzwyczajnych zawsze mogę liczyć na sąsiadów. To też trochę rozleniwia ale i pozwala tak po prostu wyjechać w drogę do Dalkowa ze wszystkimi tego konsekwencjami;)
Wróćmy jednak to rzeczywistości, która jak już wspomniałem była inna tym razem. Pierwsze przywitały mnie niewielkie owady, które posiadają niezwykły wręcz aparat gębowy - kłująco-ssący złożony z dwóch rurek. Jedną wpuszcza nam pod skórę ślinę, drugą zaś wysysa krew. Taak, to oczywiście komar, choć wierzę, że nie musiałem tego mówić pisać, bo wszyscy od razu rozpoznali to bydle. Ich stado powitało mnie z nadmierną (moim zdaniem) gościnnością. Ostro ostatnio padało, więc oprócz stada bydlaków widok samej działki zaskoczył mnie jeszcze bardziej (przynajmniej na początku) bo wizualnie mogłem ocenić sytuację jeszcze z daleka. Nawet z bardzo daleka.


Zieleń wokół drogi dojazdowej prawie ją pochłonęła. Widok terenu wokół wieży był podobny.


Stado komarów zalegało w tych trawach i chwastach. Wszędzie!
Wszystko było dobrze aż do momentu, kiedy próbowałem stanąć w miejscu. Wtedy pojawiały się. Wszystkie. Musiały być bardzo stęsknione. W końcu nie było mnie kilka tygodni. Muszę przyznać, że to trochę kłóciło się z moim pierwotnym nastawieniem albowiem to we Wrocławiu nie mam czasu przystanąć w miejscu. Tutaj o co innego chodzi! Więc na początek musiałem oduczyć się wszystkiego czegom  nauczył się dotychczas. Zwłaszcza, że kiedy zajrzałem do wnętrza wieży, widok osuniętego gruzu, który na nowo zasypał wejście do piwnicy, musiałem mocno zawalczyć o motywację do kontynuowania pracy z odgruzowywaniem. Ponoć nic dwa razy się nie zdarza!? A jednak. Na domiar tego w środku było mokro, wnętrze nagle porosło pokrzywą i wyglądało tak, że nie chciałem na to patrzeć.


Niech jeszcze i to! Niech jeszcze i to.
Myśli, które ogarnęły mnie wtedy odrzuciłem natychmiast! Częściowo dzięki komarom. Natychmiast też, bez zastanowienia, bez przystawania w miejscu zabrałem się do koszenia trawy i chwastów. Kosą ręczną, tradycyjnie, wygoliłem cały front, teren po bokach i w ten sposób miałem za sobą pierwsze nie planowane prace przygotowawcze. Wtedy jeszcze komary nie były mi obojętne. Liczyłem, że jak rozbiję namiot i rozpalę ognisko sprawy nabiorą innego kierunku. Namiot rozbijał się w tempie expresowym. Ognisko nie zgorzej i po jakimś czasie, z niewielkim poślizgiem siedziałem zadowolony na swoim zydelku na kolacji przy ognisku. 



Komary poszły spać a ja wszech-ogarnięty atmosferą biwakowania  do końca dnia bez kolejnych niespodzianek trwałem w atmosferze marzeń człowieka renesansu. Wreszcie mogłem przystanąć na trochę.
W tej krótkiej chwili wydawało mi się, że najgorsze mam już za sobą. W takiej błogiej nieświadomości zaległem w pewnym momencie w namiocie.
Kolejny dzień deszczowo opóźniał tempo pracy. Przestoje, posiedzenia w samochodzie i gdzie popadnie zaczynały wybijać mnie z rytmu pracy.

 

Widok przez okno samochodu podczas jednego z posiedzeń gdzie popadnie.

Okazało się, że pracuję w przerwach opadów deszczu. A kiedy deszcz nie padał natychmiast witały mnie wciąż, coraz to bardziej stęsknione komary. Tymi przejmowałem się już trochę mniej. Przerwy w opadach deszczu były zbyt cenne.

 

Tych cennych chwil ubywało jednak coraz bardziej. W międzyczasie zrobiło się trochę grząsko i bardziej mokro.




Deszczopad trwał już drugi dzień. Z małymi przerwami.
Kolejne wieczory straciły swój blask a druga noc była momentem zwrotnym całej wyprawy. Około północy namiot zaczął podsiąkać wodę. Wtedy to, pierwszy raz w historii moich wyjazdów pomyślałem, żeby zakończyć tę nierówną walkę.
Walkę z gruzem, z niepogodą, z deszczem co pięć minut a w przerwach z duchotą i takim zaduchem, że pociłem się jakbym mókł, z błotem po kostki, z komarami, pszczołami, które nagle pojawiły się sporym rojem dość wysoko ale jednak ponad wejściem do piwnicy, z kleszczami, z niewygodnymi gumowcami, które otarły mi tak stopy, że nie czułem już ukąszeń komarów, aż wreszcie ze spadającą wprost proporcjonalnie do upływu czasu motywacją.
Wymieniłem wszystko? zaraz; aa... z przemoczonym ubraniem i rękawicami (wszystkimi jakie miałem - te nigdy nie wysychały) i z przesiąkającym namiotem. Pomyślałem o słowach
Obi-Wan'a. Być może tym razem powinienem odpuścić. Tego wszystkiego jest zbyt dużo. Nie dam rady.
Zacząłem rozpatrywać dwie opcje; powrotu do domu po nocnym pakowaniu namiotu podczas trwania czegoś, co przypominało urwanie chmury a podjęciem próby eliminacji źródeł przecieków i nocowanie na miejscu.
Wtedy właśnie pojawił się mistrz Yoda*.

Ta rozmowa zmieniła wszystko!


...Skoncentruj się! powiedział.
1:05:32:O nie,teraz nigdy już tego nie wyciągniemy.      
1:05:39:Pewny jesteś tak. Dla Ciebie coś zawsze jest niewykonalne.
        Czy w ogóle słuchałeś, co do Ciebie mówiłem?
1:05:46:Mistrzu, przenoszenie kamieni, to jedno. A to jest co  
        innego.
1:05:49:Nie, nie jest inne. Inne jest tylko w Twoim umyśle.
        Musisz zapomnieć, to czego się nauczyłeś wcześniej.
1:05:58:W porządku, spróbuje.
1:06:02:Nie! Nie próbuj. Zrób. Lub nie rób. Nie ma żadnego
        próbowania.
1:06:53:Nie mogę. Jest tego za dużo.
1:06:57:Rozmiar nie ma znaczenia. Spójrz na mnie. Oceniasz mnie po 
        wyglądzie, prawda? Cóż nie powinieneś. Moim sprzymierzeńcem 
        jest Moc. A to potężny sprzymierzeniec jest. Tworzy życie, 
        sprawia, że wzrasta. To energia otaczająca nas i łącząca 
        nas. Myślącymi istotami jesteśmy, nie tą surową masą.
        Musisz czuć Moc otaczającą Cię. Tutaj, pomiędzy mną.. 
        Tobą...drzewem... skałą ... wszędzie!
        Tak! Nawet pomiędzy tą ziemią, a tamtą wieżą.
1:07:49:Żądasz niemożliwego.
... 

1:09:34:Ja... ja nie mogę uwierzyć.
1:09:38:To dlatego Ci się nie udało.


Dalej wszystko potoczyło się w zupełnie odmiennym kierunku. Dokonałem wyboru. W strugach deszczu, w środku nocy, podczas ulewnego deszczu i ataku kąsających komarów udało mi się uszczelnić namiot. Przetrwałem noc. Następnego dnia pogoda wynagrodziła nieco moje starania. Udało się wysuszyć część ubrań, buty i ugotować pierwszy obiad "na gorąco".

A tak przy okazji, bluszcz po wiosennym strzyżeniu odrasta wspaniale. W całości pokrył się pięknymi zielonymi liśćmi, zupełnie jak przed rokiem tyle, że tym razem w nieco mniejszym bezładzie.


Coś nadzwyczajnego może mieć miejsce, pomyślałem. I wtedy dopiero rozpoczęło się robić ciekawie. Deszcz nie przestał padać, komary choć trochę odpuściły, wciąż były bardzo blisko, już do końca. Błoto, zaduch i brnięcie w błocie w gumowcach po kostki także. Ja jednak zupełnie niezależnie od tego robiłem swoje.
Gruz znikał, powstawał kolejny stos cegieł a "Moc"** przywracała ład w całej galaktyce, także w moim otoczeniu.




Wyjeżdżając do domu usłyszałem głos Obi-Wan Kenobi'iego, który to głos zawsze pobrzmiewał jakby echem w mojej głowie na krótko przed każdym wyjazdem :  May the Force be with you, always!

* Słowo Yoda pochodzi z sanskryckiego Yoddhawojownik.
Yoda to jeden z bohaterów sagi Gwiezdnych wojen: mierzący 0,66 m wzrostu, lecz nieprzeciętnie potężny zielonoskóry Mistrz Jedi. Żył w ostatnim tysiącleciu istnienia Republiki. Jedi jego czasów uważali go za jednego z najpotężniejszych i najmądrzejszych członków Zakonu. Mimo niewielkiego wzrostu i sędziwego wieku, jak większość Jedi, był niezwykle wygimnastykowany i zręczny. Rekompensowało to jego niewielką siłę fizyczną. Dowodził tego osiągając niezrównane zdolności w sztuce Ataru, technice walki mieczem świetlnym wykorzystującą akrobatykę i szybkość przeciwko sile. Do walki używał krótkiego miecza świetlnego o zielonym ostrzu.
Pochodzenie Yody okryte jest tajemnicą i nie wiemy nawet jak nazywała się rasa do której należał. Znanych z imienia jest jeszcze czterech przedstawicieli jego rasy, wszyscy silni Mocą: rycerz Jedi Minch, mistrzyni Jedi Yaddle, mistrz Vandar Tokare i mistrz Oteg. Yoda przyjął tytuł Wielkiego Mistrza Jedi, podobnie jak wiele lat później Luke Skywalker.

ps.
I jeszcze obiecany ostatnio bonus w postaci zdjęcia dachówki z 1851 r. - roku pierwszej przebudowy dachu i gzymsu wieży.


Drugiej części historycznej dachówki jeszcze nie odnalazłem ale mam za to inne równie ciekawe odkrycia. Te są nawet starsze, bo pochodzą z czasów budowy wieży.